Synonimy.pl

Zygmunt Broniarek

Jak nauczyłem się ośmiu języków

KUP E-BOOK W MERLIN.PL

Cena: 5,99 zł

  • Wstęp
  • Rozdział I Chusteczka pani Kownackiej
  • Rozdział II Lingwafon do portugalskiego
  • Rozdział III Nieudana psychotechnika
  • Rozdział IV Podstępy i triki
  • Rozdział V Mówię po hiszpańsku w Polskim Radiu
  • Rozdział VI Tłumacz czy zdrajca
  • Rozdział VII Wielki zgrywus z Kalifornii
  • Rozdział VIII Mira Michałowska i Jerzy Kosiński
  • Dziesięć przykazań

Całość do nabycia w merlin.pl Kup e-book w merlin.pl

Wstęp

W niedzielę, 25 lutego 1990 roku w weekendowej rezydencji prezydentów amerykańskich zwanej Camp David (od imienia wnuka Dwighta D. Eisenhowera, Davida, który, notabene, oże­nił się z córką Richarda Nixona, Julie) miała się odbyć wspólna konferencja prasowa prezydenta George'a Busha i kanclerza RFN, Helmuta Kohla.
Camp David położony jest w odległości około 90 kilometrów na północ od Waszyngtonu, niemal nad granicą stanu Maryland ze stanem Pennsylvania, w pobliżu miasteczka Thurmont. Dwa dni wcześniej, tj. 23 lutego, powróciłem z wielkiej wyprawy do stanów Wyoming, Idaho i Montana, czyli z Gór Skalistych, gdzie w lokalnych komitetach spraw zagranicznych wygłaszałem pogadanki na temat Polski, Europy Wschodniej, Związku Ra­dzieckiego oraz wszechświata, bo dzisiaj wszystko ze wszystkim się kojarzy.
Zamiast jednak dowiedzieć się od razu, dokładnie, jak trafić do Camp David, zdałem się na swój własny instynkt. Uważa­łem, że jeżeli przyjadę tam odpowiednio wcześnie, to nie tylko dowiem się wszystkiego na miejscu, ale jeszcze zdążę w sali pra­sowej zająć jedno z pierwszych miejsc. Pomysł zaaprobowała moja żona, Elżbieta, która, siadając za kierownicę, powiedziała! Będziemy dwie godziny przed wszystkimi.
Jednakże, kiedy przyjechaliśmy do Thurmont, okazało się, że jedyną informacją, jaką zdobyliśmy, była wiadomość o istnie­niu Ośrodka Gościnnego, ale nie dla gości, przybywających do Camp David, tylko dla turystów, zwiedzających Park Narodowy Gór Catoctin, w którym Camp David jest położony.
Pojechaliśmy do Ośrodka Gościnnego. Tam policjantka par­kowa (a jakże, w USA istnieje i policja federalna, i policja sta­nowa, i policja uniwersytecka, i policja parkowa, nie mówiąc o prywatnej policji i służbach ochronnych), otóż pani policjantka parkowa połączyła się z ochroną Białego Domu i przekazała mi informację, bym udał się natychmiast do restauracji „Cozy" („Przytulna") w miasteczku Thurmont, skąd autobus prasowy zabierze dziennikarzy do Camp David.
Ale autobus prasowy już odjechał. Zaczęliśmy się błąkać. Napisu żadnego, choćby najmniejszego, na drogach nie było, bo Biały Dom wcale nie chce reklamować Camp David. 85 procent turystów, przybywających do Parku Narodowego Gór Catoctin, nie wie, że właśnie tu się znajduje Camp David. Jeździmy więc po różnych drogach, ruchu prawie nie ma, bo to niedziela, nie można o nic zapytać, bo nikogo nie ma. Dostaję gorączki, drżączki, paraluszu, odczuwam suchość w gardle, irytuję się i wście­kam, że się tak urządziłem. Wreszcie mówię do żony — Wraca­my do miasta.
Jedziemy. Aż tu nagle, widzimy na skrzyżowaniu samochód, który się zatrzymuje na nasz widok. Nie, to nie znajomy. To ktoś, kto także poszukuje Camp David. Zatrzymał się na wszel­ki wypadek, licząc na łut szczęścia. Pytamy młodego mężczyznę, który właśnie wracał z kościoła, gdzie jest Camp David. Ze śmiechem odpowiedział: — Tam, za rogiem.
Dojeżdżamy więc do upragnionej policyjnej bariery. Poka­zuję policjantowi parkowemu, szczupłemu chłopakowi, który w niczym nie przypomina policyjnych gigantów z filmów, legityma­cję prasową Białego Domu. On łączy się za pomocą „walkie-talkie" z Biurem Prasowym Białego Domu, które z tej okazji prze­niosło się do Camp David, i z trudem wymawia moje nazwisko. Na to ja:
— Niech pan powie, że to Ziggy, tak mnie nazywają w Wa­szyngtonie.
— Jak ta postać z komiksów?
— Tak.
Policjant mówi więc to, o co go proszę, ale używa skrótu na­stępującego: AKA. Nie, to nie AK. To „Also Known As”, czyli „znany także jako”, czyli Broniarek, pseudonim Ziggy. Skrótu AKA używa się w odniesieniu do pisarzy, aktorów i przestęp­ców.
Do Camp David zabiera nas ze skrzyżowania samochód poli­cyjny. Dojeżdżamy do dużego, drewnianego budynku, który wygląda jak elegancka remiza strażacka. Znajduje się tu zaim­prowizowana sala prasowa wraz z odpowiednią sceną.
Przybywam w ostatniej chwili, a więc nie mogę nawet ma­rzyć, by otrzymać miejsce w jednym z pierwszych rzędów. Do­brze, że jest jeszcze wolne krzesło niemal na samym końcu, co oznacza, że nie będzie szansy zadania jakiegokolwiek pytania. Za każdym bowiem razem, kiedy taka szansa powstanie i wyroś­nie przede mną las rąk dziennikarzy amerykańskich i zachodnio-niemieckich to ani Bush, ani Kohl, mojej ręki nawet nie zauwa­żą. A przecież obaj mężowie stanu, w czasie swoich dwudnio­wych rozmów, bardzo wiele uwagi poświęcili sprawie zjednocze­nia Niemiec i sprawie Polski, a zwłaszcza jej granicy.
Bush i Kohl wchodzą na scenę. Różnica między nimi jest olb­rzymia. Bush — wysoki, szczupły, ma wygląd arystokraty i jak arystokrata w niedzielę przed południem — ubrał się wprawdzie w garnitur i nosi krawat, ale ma brązową sportową koszulę w kratkę. Natomiast Kohl — to czołg, wyrośnięty zarówno wzwyż, jak i wszerz, z piersią potężnie wypiętą, ubrany w elegancki gar­nitur i w białą koszulę.
Najpierw przemawia Bush, po nim, po niemiecku — Kohl. Tłumaczenie odbywa się przez słuchawki. Wszelkie konferencje prasowe mają wspólną cechę: tuż po zakończeniu słowa wstęp­nego, w momencie, kiedy ma się zacząć zadawanie pytań, nastę­puje zawsze moment ciszy. Jeżeli więc jesteś reporterem, nie re­prezentującym wielkich amerykańskich, a w tym przypadku, również zachodnioniemieckich środków masowego przekazu, to korzystaj z tej jednej, jedynej, chwili, zwłaszcza, gdy znajdujesz się na końcu sali. Po tym — nastąpi lawina pytań, a ty pozosta­niesz bez szans.
Wyskakuję więc ze swego krzesła jak z procy, wiem jednak, że jeżeli zadam pytanie po angielsku, nie tylko inni dziennikarze zakrzyczą mnie, ale Kohl może mnie nie zrozumieć — tłumaczenie zajmie trochę czasu, powstanie zamieszanie, i odpowiedzi nie otrzymam.
Natomiast Kohl będzie musiał zareagować na język niemiecki. Krzyczę więc: Ich bin ein polnischer Journalist und Sie, Herr Bundeskanzler, haben gesagt... (Jestem polskim dziennikarzem, a pan, panie kanclerzu federalny, powiedział...)
Pierwszy cel osiągnąłem. Kohl słucha. Słucha także Bush, który mnie zna i który patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem, bo albo nie wie, że umiem mówić po niemiecku, albo nie rozumie, co mówię. Sens mojego pytania jest następujący: „Powiedział pan, panie kanclerzu federalny, w swoim słowie wstępnym, że choć granicę polsko-niemiecką może zatwierdzić ostatecznie tyl­ko parlament ogólnoniemiecki, to pan nie uważa, iż będzie to stanowić okazję do przesuwania granicy. Czy oznacza to, że uz­naje pan tę granicę za ostateczną?"
Kohl odpowiada dokładnie, jak w słowie wstępnym. Nie wy­chyla się ani na jotę. Praktycznie więc może się zdawać, że nie osiągnąłem niczego, i sam tak myślę w tym momencie. Czeka mnie jednak niespodzianka.
Bush słucha tłumaczenia odpowiedzi Kohla przez słuchawki. Po moim pytaniu, pada pytanie jednego z dziennikarzy amery­kańskich, na które odpowiada prezydent. I natychmiast dodaje: „Jeżeli zaś chodzi o granicę polsko-niemiecką, to Stany Zjedno­czone, zgodnie z Aktem Helsińskim, uważają ją za ostateczną.”
Czyli — pomaga mi. Oczywiście — nie ze względu na moją osobę, tylko dlatego, że taka jest polityka USA wobec naszej granicy. Ale nie jest wykluczone, że bez mojego pytania zadane­go po niemiecku, sprawy tej nie poruszono by na tej konferencji prasowej.
Zdarzenie w Camp David jest tylko drobnym potwierdze­niem znaczenia znajomości języków obcych. Nie muszę tego tu­taj uzasadniać, ponieważ słuszność tego stwierdzenia jest oczy­wista. Ale chciałbym, zwracając się szczególnie do młodzieży, podkreślić podstawową prawdę: cała moja dziennikarska karie­ra oparta jest na znajomości języków obcych. Wcale nie pomogło mi w niej wykształcenie wyższe (nie było ono zresztą specja­lnie głębokie, ukończyłem bowiem tylko trzyletnią Szkołę Głó­wną Handlową w Warszawie), natomiast języki obce i pewne umiejętności techniczne, jak stenografia i pisanie na maszynie — okazały się bezcenne. Bez nich nie dotarłbym ani do Białego Domu, ani do Pałacu Elizejskiego, ani do Pałacu Królewskiego w Sztokholmie, ani do Włoch, Portugalii, Mozambiku, Boliwii, czy czterdziestu innych krajów.
Ale znajomość języków obcych — to nie tylko wielka pomoc w zawodzie dziennikarskim i praktycznie w każdym innym — to również szansa poznania nowych światów, o których istnieniu nawet się nie wie.
W czasie okupacji, na kompletach, prowadzonych przez moją szkołę — Gimnazjum i Liceum im. Władysława IV w Warsza­wie — religii uczył nas ksiądz Barański. Mawiał on do nas tak: „W niebie panuje zasada absolutnej szczęśliwości. Absolutnie szczęśliwy będzie ten, kto nie ma żadnego wykształcenia, i ten, kto skończył cztery fakultety. Ale szczęście tego drugiego będzie pełniejsze niż szczęście pierwszego, ponieważ znajdzie on w nie­bie odpowiedzi na wszystkie pytania, które powstały w jego umyśle w czasie kształcenia się na ziemi. Co więcej, ten pierw­szy, ten bez wykształcenia, nie będzie nawet wiedział o zakresie szczęścia tego z czterema fakultetami.”
Zdaję sobie oczywiście sprawę, jakie motywy kierowały księ­dzem Barańskim; chciał nas po prostu zachęcić do nauki. Ale per analogiam, można jego wypowiedź odnieść do problemu znajomości języków obcych. Ktoś, kto zna np. niemiecki, ale nie zna włoskiego, nie ma nawet pojęcia, jakie skarby kryje literatu­ra włoska, bo przecież tylko podstawowe dzieła tej literatury są tłumaczone na inne języki, podczas, gdy ogromna ich większość dostępna jest wyłącznie w oryginale. Dotyczy to również tak utylitarnych dziedzin, jak prasa. Znając włoski, odkrywamy to, o istnieniu czego wcześniej nie wiedzieliśmy.
Nauka języka obcego kształci nasz umysł. Przede wszystkim pamięć, ale również umiejętność kojarzenia różnych pojęć, co przydaje się zwłaszcza wtedy, kiedy zna się więcej niż jeden ję­zyk obcy. Wreszcie — uczenie się języków obcych jest wielką przygodą, w czasie której dokonuje się coraz to nowych odkryć. Na przykład. Wydaje mi się, że znam dobrze angielski — obcuję z tym językiem od 1937 roku — a dopiero teraz dowiedziałem się, że na określenie „wyboru” ma on nie tylko słowo „choice” (od francuskiego „choisir”) i nie tylko „election” (także od fran­cuskiego „election” i łacińskiego „electio”), ale i „wale” (od nie­mieckiego „wahlen”); sięgnijcie po, doskonały zresztą, słownik angielsko-polski Jana Stanisławskiego, ale znaczenia tego nie znajdziecie. Według niektórych autorytetów, uczenie się języka obcego kształci umysł lepiej niż matematyka.
Niniejsza książeczka jest opowieścią o tym, jak się uczyłem języków obcych. Może przyda się ona Czytelnikowi, w czasie, w którym porozumienie z mieszkańcami innych krajów interesuje wielu Polaków.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Chusteczka pani Kownackiej

Języki obce fascynowały mnie od najwcześniejszej młodości. Umiejętność posługiwania się nimi wydawała mi się zawsze czymś niezwykłym, darem prawie cudownym. Przerzucanie się z jednego języka na drugi bez żadnej widocznej trudności grani­czyło w mojej wyobraźni z czarną magią i intelektualnym prestidigitatorstwem. Tłumaczenie tekstów mówionych i pisanych wprost, jak gdyby od niechcenia, z jednego języka na drugi, na­tychmiastowe znajdowanie odpowiedniego słowa i wyrażenia, było dla mnie dowodem najwyższej sprawności umysłowej.
Moim marzeniom towarzyszyły względy czysto utylitarne. Pochodzę z rodziny robotniczej, która w okresie międzywojen­nym wprawdzie z głodu nie umierała, ale która z pewnych względów — nie mających z tematem tej broszurki nic wspólne­go — żyła raczej w trudnych warunkach. Ciekawość świata, chęć zwiedzania egzotycznych krajów, poszukiwanie przygód i to ko­niecznie dalej niż na własnym podwórku, były u mnie tak samo silne, jak u każdego innego chłopca z warszawskiej Pragi. A gdzież mógł leżeć klucz do zaspokojenia tych pragnień, jeżeli nie w nauce języków obcych, które miały mnie wyrwać z szarzy­zny bruków ulicy Środkowej? Na kumoterstwo i protekcję liczyć nie mogłem, bo ani siostry szarytki ze szpitala Przemienienia Pań­skiego, w którym matka pracowała jako praczka, ani ukochany ksiądz Aranowski, jeden z ostatnich znanych mi wzorów miło­siernego Samarytanina, u którego służyłem do mszy, nie mogli mi zapewnić paszportu, biletu i waluty. Musiałem zaufać wyłącznie sobie. Ambicja i upór spowodowały, że zainteresowanie ję­zykami obcymi stało się obsesją i jedną z największych fascyna­cji w moim życiu.
W czasie okupacji hitlerowskiej natrafiłem na książkę, któ­rej autor i bohater był pod tym względem niemal wiernym od­biciem mojej własnej osoby. Odkrywca Troi, Heinrich Schliemann, miał w młodości jeszcze gorsze warunki niż ja. Ja uczy­łem się przy świetle elektrycznym, on — przy świecy w ob­skurnej klitce na poddaszu. Ja miałem rodziców, którzy się mną opiekowali i u których miałem wikt i opierunek, on był sam i musiał zarabiać na życie. Ja chodziłem do gimnazjum, on — o ile dobrze pamiętam, musiał początkowo zadowolić się szkołą podstawową. Ale marzenia mieliśmy podobne. Schliemann, zafascynowany archeologią, marzył o odkryciu Troi, ja marzyłem o egzotycznych podróżach. I podobnie jak on, obrałem za instrument swego awansu społecznego języki obce.
Metoda Schliemanna była prosta: uczył się wszystkiego na pamięć. Brał na przykład jakieś dzieło angielskie i jego niemiec­kie tłumaczenie i kuł zdanie po zdaniu. Rozumiał sens, ale nie wiedział, jakimi regułami gramatycznymi kierował się angielski autor przy budowaniu zdania. Schliemann wychodził z założe­nia, że jeżeli nauczy się języka angielskiego z angielskiego orygi­nału, nie popełni najmniejszego błędu.
Najzupełniej instynktownie, nie wiedząc przecież nic o do­świadczeniach Schliemanna, wybrałem jako metodę nauki także uczenie się na pamięć. Mając chyba z dziesięć lat, znalazłem u ciotki samouczek języka niemieckiego dla Polaków pod panowa­niem pruskim. Pierwszą trudnością, i to niemałą, było rozszyfro­wanie gotyku; dokonałem tego przy pomocy gimnazjalisty, mie­szkającego w tej samej kamienicy, który wprowadził mnie nie tylko w arkana pisma gotyckiego, ale i w tajemnice wymowy nie­mczyzny. Zabrałem się do studiowania owego samouczka, nie mając nawet pojęcia, że jego układ oraz wskazówki w nim za­warte były odbiciem stosunków narodowościowych, panujących w zaborze pruskim.
Po pierwsze, nie było w nim żadnych reguł gramatycznych. Tak, jak gdyby władze pruskie uważały, że albo cała wewnę­trzna logika budowy języka niemieckiego jest dla Polaków za trudna, albo, że powinna pozostać dla nich tajemnicą. Po dru­gie, charakterystyczne było, że treść tych rozmówek wskazywała na chęć utrzymania Polaków w stanie wiecznego poddaństwa: „Będę na pewno punktualnie, zależy mi na pracy. Salony już sprzątnięte, proszę pani, teraz biorę się za kuchnię”. Były tam też rozmówki z posiadłości ziemskich, w których pan pytał o za­przęgnięcie koni, a sługa odpowiadał, że tak, że zaprzęgnięto!
I wreszcie — było tam przykazanie: ucz się wszystkiego na pamięć, jak leci, słowo po słowie ł rozmówka po rozmówce.
To ostatnie trafiło mi do przekonania. Ostatecznie przecież miałem przed sobą pozornie trudną, ale w gruncie rzeczy najła­twiejszą metodę uczenia się języka obcego: wystarczy uczyć się na pamięć, a reszta przyjdzie sama. Zabrałem się więc raźno do pracy i po czterech tygodniach „umiałem po niemiecku” — mo­głem wyrecytować na pamięć niemal połowę samouczka.
„Cóż za nonsens” — powiedzą Czytelnicy i będą mieli rację, choć tylko połowiczną. Bo istotnie, uczenie się na pamięć roz­mówek tak, jak nakazywał mój samouczek, musiałoby zakładać u uczącego się cechy boskie: tylko Bóg mógłby przystosować sy­tuacje życiowe do rozmówek, człowiek musi postępować odwro­tnie. Ale moje stwierdzenie o połowiczności racji Czytelników ma uzasadnienie w rzeczywistości: uczenie się na pamięć gimna­stykuje umysł i wprowadza doń pewne kotwice, których się nie zapomina nigdy.
Po czterech tygodniach uczenia się na pamięć, rzuciłem sa­mouczek w kąt i po jakimś czasie wydawało mi się, że zapomnia­łem wszystko. A jednak, gdy po latach wróciłem do języka nie­mieckiego, coś się w umyśle zaczęło ruszać, jakieś wspomnienia pruskiego podręcznika zaczęły wypływać na powierzchnię, całe zdania zaczęły odżywać; język niemiecki nie był mi już obcy. Zrozumiałem wówczas, że uczenie się na pamięć w połączeniu z ogólną racjonalną metodą przyswajania języka obcego i przy odrzuceniu rygorystycznych nakazów, urągających zdrowej logi­ce, może przynieść skutki wprost fantastyczne — i to bardzo szybko.
Wskazówki
1. W czasie nauki języka obcego nie unikniesz uczenia się tekstów na pa­mięć. Wielu ludzi uważa, że uczenie się czegokolwiek na pamięć obra­ża ich godność, że potrafili przyswoić sobie wszystko rozumowo. Tak nie jest. Aktor nie opanuje roli rozumowo, on musi się jej uczyć na pa­mięć, a płynne mówienie językami obcymi ma w sobie coś z aktorstwa.
2. Wbrew pozorom, nauka tekstów na pamięć nie obniża sprawności umysłu, ale ją rozwija. Jest to wspaniała gimnastyka szarych komórek, która wychodzi uczącemu się na korzyść nie tylko w dziedzinie języ­kowej, ale i w każdej innej, pozwala bowiem szybko kojarzyć różne pojęcia. Potwierdzenie tej zasady znajdujemy w ironicznym powiedze­niu o kimś: „On nie odróżnia Mitterranda od Milleranda, a Milleranda od Ray Millanda”. (Alexandre Millerand był prezydentem Francji od 1920 do 1924 roku, a Ray Milland — aktorem amerykańskim).
3. Umiejętność płynnego recytowania tekstów w języku obcym — impo­nuje otoczeniu, i podnosi prestiż recytującego, jeżeli, oczywiście, za­chowuje on pewien takt i nie męczy słuchaczy recytacjami w nieskoń­czoność


*  *  *


Uczenie się tekstów na pamięć i korzyści wynikające z tego sprawdziły się w moim przypadku zarówno w odniesieniu do wspomnianego „samouczka” języka niemieckiego, jak i w całym procesie uczenia się języków obcych.
W roku 1937 wstąpiłem do Gimnazjum im. Władysława IV na Pradze i tutaj dokonałem wyboru, który miał decydujący wpływ na moje przyszłe losy.
Nie wiem, jak teraz wygląda życie uczniowskie w liceach, ale wówczas odbywały się w nich często międzynarodowe walki na korytarzach i na dziedzińcach, w których stronami walczą­cymi byli najczęściej Niemcy i Francuzi. Nie chodziło naturalnie o przedstawicieli owych nacji, choć już tak niedługo rzeczy­wiście miały się one ze sobą zetrzeć: chodziło o gimnazjalistów, uczących się niemieckiego czy francuskiego. W odróżnieniu od większości gimnazjów warszawskich, u Władysława IV mogły odbywać się nawet walki między Niemcami, Francuzami i Angli­kami, albowiem zagorzały konserwatysta i piłsudczyk, dyrektor Tomaszewski, okazał się na polu językowym człowiekiem bar­dzo postępowym i zgodził się na wprowadzenie języka angiel­skiego do programu nauczania. Była to prawdziwa rewolucja, bo przecież Polska znajdowała się prawie całkowicie w kręgu kultury francuskiej i nauki niemieckiej; Wielka Brytania była czymś odległym i egzotycznym, nie mówiąc już o Stanach Zjed­noczonych, które leżały dla nas nie tylko w sensie geograficz­nym, ale i kulturalno-cywilizacyjnym, na antypodach.
Mnie zainteresował właśnie ten egzotyczny język angielski. Może odgrywał tu rolę nieświadomy snobizm — ponieważ wszy­scy uczą się francuskiego lub niemieckiego, ja pójdę inną drogą — a może zaintrygowała mnie perspektywa, że język angielski stanie się językiem światowym. Dość, że bez dłuższego namysłu znalazłem się na lekcji języka angielskiego u pani profesor Eugenii Kownackiej.
Była to już wówczas starsza, godna, siwa pani, której wygląd sugerował, że musi być zwolenniczką klasycznych metod nau­czania języka: słówka, reguły, dyktanda. A jednak — nie! Pani Kownacka, owszem, uczyła nas słówek i reguł, prowadziła z nami dyktanda, ale prócz tego urządzała całe inscenizacje, w czasie których „aktorzy” musieli się uczyć kwestii na pamięć, by móc po prostu grać. Ulubioną jej metodą była ... chusteczka. A tak! Zwijało się chusteczkę w kłębek, rzucało do innego ucznia i zadawało pytanie po angielsku — delikwent musiał również po angielsku, w miarę logicznie, na pytanie odpowiedzieć. Uczyło to szybkiego refleksu, a także sprzyjało wynalazczości, albo­wiem po pewnym czasie każdy starał się przygotować pytanie tak trudne, by „przeciwnika” skonfundować. Były to naprawdę zabawy świetne, które nieomalże od pierwszej chwili odbierały nauce cechę, prawie zawsze kojarzącą się z lekcjami języka ob­cego: nudę.
Pani Kownacka nie ograniczała się tylko do tekstów szkol­nych: zaprenumerowała ona dla nas pismo wydawane przez am­basadę brytyjską w Warszawie pod tytułem: „The Warsaw Weekly” („Tygodnik Warszawski”).
Ponieważ znalazłem się w czołówce uczniów języka angiel­skiego, w charakterze nagrody zostałem wraz z grupą kolegów zaproszony — z panią Kownacką naturalnie — na typową an­gielską „tea” do ambasady. Tu po raz pierwszy w życiu zapa­dłem się w tak miękki fotel, że trudno mi było z niego wstać. I tu dopiero zorientowałem się, jaki dystans dzielił akcent mojej profesorki od akcentu naprawdę angielskiego! Ba! Tu już nie chodziło nawet o akcent, ale o śpiew. Anglicy śpiewali. Były to jakieś cudowne tony, podnoszenie się i opadanie melodii, coś, co powinno być wyrażone nie za pomocą transkrypcji fonetycz­nej, ale nut. Słuchałem tego zafascynowany, brzmiało to dla mnie jak czarodziejski flet.
W czasie owej wizyty w ambasadzie angielskiej odkryłem coś jeszcze: że ogromna większość samogłosek i spółgłosek angiel­skich nie ma w ogóle odpowiednika w języku polskim. Angiel­skie „a” to wcale nie nasze „a”, ale „niepełne e”, czy wręcz „ej”, angielskie „o”, to wcale nie nasze „o”, choć w jednym przypad­ku się do niego zbliża — tylko wówczas pisze się „aw”. Ale i spółgłoski: co ma wspólnego angielskie „t” albo „d” z naszym? Przecież to raczej lekkie „cz” i „dż”. Albo kombinacja „tr” w „country” — przecież to „czsz”, nieomal „kan'czszy”.
I wreszcie okres przedwojenny nauczył mnie, że powszechne przekonanie o nauce języków obcych, teza kursująca jako aksjo­mat, jest z gruntu błędna. Według tej tezy, samo przebywanie w obcym kraju samoczynnie uczy języka.
Na początku 1939 roku, przyjechała ze Stanów Zjednoczo­nych do pacjenta w szpitalu, w którym pracowała moja mama, jego kuzynka.
Zacząłem z nią rozmawiać. Mieszkała w Filadelfii od dwu­dziestu lat. Uważała, że mówi płynnie po angielsku. Ale ja by­łem nieufny. I udając, że się chcę od niej czegoś nauczyć, zapy­tałem ją jak brzmi po angielsku: „Gdzie byłeś”?
— Bardzo prosto — odparła „we woziu”.
— Jak?
— No przecież mówię: „we woziu”.
Ileż ja sobie nad tym „we woziu” nałamałem głowy. Popraw­nie powinno być „Where were you?” (wymawiaj — hłer łer ju) lub w niektórych okolicznościach „Where have you been?” (wy­mawiaj — hłer hew ju bin). A tu — „we woziu”! Odpowiedź na to dziwadło znalazłem dopiero po wielu latach, kiedy sam prze­bywałem dłuższy czas w Stanach Zjednoczonych. Odmiana „I was” w liczbie pojedynczej wygląda następująco: „I was” — ja byłem, „you were” — ty byłeś, „he was” — on był. Jak widać, tylko w drugiej osobie liczby pojedynczej, zamiast „was” jest „were”. Ale „moja” Polka o tym nie wiedziała. Uważała, że je­żeli w pierwszej osobie jest „I was”, to również w drugiej osobie powinno być „you was”. Kiedy po angielsku stawia się pytania, odwraca się porządek słów, a więc „gdzie byłeś?” znaczy po an­gielsku „where was you?”. „Where” wymawiała ona jak „we”, a „was you” jak „woź ju”. A ponieważ w języku amerykańskim — tak, jak w polskim — wymowa „z” zlewa się z „j” i tworzy „ź”, miałem już wyjaśnienie, skąd się wzięło owo słynne „we woziu”.
Tak mówiła „moja” Polka po amerykańsku po dwudziestu latach pobytu w Stanach Zjednoczonych.
Wskazówki
1. Nie wierz, że można się nauczyć języka obcego bez pracy. Metody, które to obiecują, kłamią. Bez pracy nie odnosi się żadnego sukcesu, a nauczenie się języka obcego i płynne posługiwanie się nim — jest sukcesem.
2. Pracę nad opanowaniem języka obcego można przekształcić w przyje­mność, jeżeli pracuje się nad tym solidnie i nie ucieka się od elementów trudniejszych. Na przykład: jeżeli płynne wymówienie francuskiego słowa „incompatibilité” – „niezgodność” (wymawiaj „ękompatibiliTE” – akcent na ostatniej sylabie)) sprawia ci specjalne trud­ności, to właśnie tą wymowę ćwicz. W życiu w ogóle największą przy­jemność sprawia opanowanie tego, co trudne i czego inni opa­nować nie zdołali.